lety, tchnęło spokojem, uderzało niewinnością i szlachętną dumą.
Długo wpatrywał się Malecki w twarz Haliny Orliczówny, przechodził wzrokiem od czoła do ust, do miękkich zarysów policzków i długich ciemniejszych od włosów rzęs. Myśl jego pracowała nieustannie. Szeptał bez dźwięku:
— Te uszy... czy słyszały one słowa wyznań miłosnych... czy opadały te powieki bezwładnie pod dotknięciem gorących ust mężczyzny, czy całował już ktoś te małe, świeże usta i czy zna ta dziewczyna rumieniec namiętności lub zawstydzenia?...
Łapał siebie na tych myślach, a te rodziły nowe pytania.
— Co mi do tego?... Przecież przedziera się przez życie, a więc poznała wszystkie jego grymasy, dotknęły ją jego brudne palce, klejące się, pozostawiające ślady na duszy ludzkiej, jak na krysztale... I cóż z tego? Czy może być inaczej? Szanchaj, Karlton, zaproszenia do lóż przez wyfraczonych nieznajomych młodzieńców z office‘ów i banków. To takie zrozumiałe!
A jednak ta myśl była mu przykrą, bolała go i paliła. Z nagłą niechęcią ogarnął wzrokiem postać śpiącej panny Orliczówny.
— Panna... — szepnął i uśmiechnął się drwiąco.
Gdzieś zaczął bić zegar. Wybiła siódma.
Strona:Antoni Ossendowski - Za chińskim murem.djvu/106
Ta strona została przepisana.