Strona:Antoni Ossendowski - Za chińskim murem.djvu/107

Ta strona została przepisana.

— Proszę pani, panno Halino! — szepnął, lecz nie obudził jej ten szept.
Powtórzył głośniej. Zerwała się odrazu, zawstydzona, poprawiając na sobie zmięty kołnierzyk bluzki.
— Ojej! — szepnęła — Zaspałam!
Zwróciła na chorego oczy i spotkała się z przytomnym, wpatrzonym w nią wzrokiem Maleckiego. On dojrzał łagodne, wesołe, niebieskie oczy, ciemne brwi i połyskujące zęby, drobne i równe. Odrazu prysła nieobjaśniona uraza do niej, szyderstwo, zwątpienie.
— Takie oczy, takie usta i — kochanek? Nigdy, przenigdy! — krzyknęło coś w duszy Maleckiego. Uśmiechnął się radośnie.
— Jak się pan czuje? — zapytała, szybko podchodząc do niego.
— To wszystko głupstwo! — zawołał. — Niech pani mi lepiej objaśni, skąd się pani tu wzięła? Nic nie rozumiem!
Orliczówna zaczęła opowiadać. Gdy odjechali z dworca, hrabina wkrótce prosiła sekretarza, aby się dowiedział o adres Maleckiego, a po południu posłała do niego Halinę z listem, zastrzegając jej tajemnicę.
— Hrabina kocha się w panu... — wtrąciła w toku rozmowy, nie patrząc na Maleckiego.
Gdy przyszła do hotelu, dowiedziała się, że jest w domu, a nie mogąc dopukać się, weszła i znalazła