Strona:Antoni Ossendowski - Za chińskim murem.djvu/115

Ta strona została przepisana.

Orliczównie i pięknym Adonisie, którego widział na dworcu. Ubiegłe miesiące znajomości z Aurą wydawały mu się jak jeden dzień, przeładowany wrażeniami tak silnemi, że nie mógł śród nich znaleźć najbardziej pochłaniającego go, lecz jednocześnie czuł śmiertelne znużenie i lęk. A gdy lęk opanował całą jego istotę, gdzieś z mroku wynurzyła się piękna postać Adonisa i jego nieruchome, zimne oczy. Mignęła dziewczyna o złocistych włosach i on sam jakiś szary, ziemisty, z wstrząsanem dreszczami ciałem, ociekający krwią.
— Spałem? — pomyślał. — Jestem bardzo słaby.
— Uciekać, uciekać! — zawyła rozpacz w sercu Maleckiego. Drgnął i obudził się.
— Nie ucieknę, bo nie mam sił — szepnął z rozpaczą.
Wszedł portjer i oznajmił, że hrabina del Ramagnoli telefonuje, pytając o zdrowie pana Maleckiego.
— Proszę powiedzieć, że jestem bardzo chory i że nikogo nie przyjmuję! — odparł szorstko.
Był cały poruszony, odrazu powróciła gorączka, nie mógł znaleźć sobie miejsca, przewracał się z boku na bok, aż nagle wstrząsać nim zaczęły łkania, ciężkie, sprawiające fizyczny ból. Długo nie mógł się uspokoić, i w tem podnieceniu zastała go Orliczówna.
Przeraziła się i pobiegła po doktora Belleya.