Strona:Antoni Ossendowski - Za chińskim murem.djvu/152

Ta strona została przepisana.

bielał mur, a dalej przez mgłę świetlną zobaczyli olbrzymie miasto, które niegdyś panowało nad całą Azją. Do niego biegły myśli i marzenia władców starych cywilizowanych państw i mędrców dalekiego zachodu, co słyszeli dziwne opowieści o państwie żółtych ludzi, dzikich wodzów plemion koczujących od morza Kaspijskiego i Uralu aż do zachodnich strażnic wielkiego muru. Chińczyk stał, wpatrzony w miasto, położone u stóp wzgórza. Ciągnęło się daleko i prawie znikało za horyzontem. Przez mgłę promienną można było dojrzeć ponurą Czien-Men, dalej — powyginane, jak grzbiet smoka legendowego, dachy i krużganki pałaców, świątyń i wieżyc w sercu stolicy — w mieście cesarzów, skąd płynął niewidzialnemi łożyskami urok tajemnicy, otaczającej tron mistycznych, boskich władców — „synów słońca“. Czarne plamy świętych gajów, skrywających budynki klasztorne i kościelne, występowały wyraźnie na tle szaro-żółtych zabudowań pospólstwa, a nad niemi wznosiły się dachy wyższych europejskich gmachów i rzadkie pagody i słupy świątyń taoistycznych, buddyjskich, konfucjańskich, minarety mahometańskie, dzwonnice kościołów chrześcijańskich.
— Jak przed wiekami — szepnął Chińczyk. — A ile zmian...
Mówiąc to, dotknął swej strzyżonej głowy, jak-