dzili na świat, przynosząc ze sobą swoje przekleństwo parjasów na całe życie — trąd.
Rząd nic nie może z nimi poradzić, gdyż trędowaci nie chcą iść do szpitali lub sanatorjów, wybierają dla siebie życie wyklętych wyrzutków społeczeństwa, lecz życie na wolności z prawem zmiany miejsca chociażby w obrębie rzeki Pereł lub w okolicach „miasta zmarłych“. Od czasu do czasu wysyłają do miasta najmniej zniszczonych przez chorobę mieszkańców straszliwej osady, i ci nabywają bele włókna kokosowego. Z niego chorzy wiją liny i sznury, które sprzedają na targu kantońskim, lub w porcie na dżonki, krypy i statki.
Jednak nie ten przemysł stanowi podwalinę ich dochodów. Zdeformowane, gnijące za życia, do ludzkich istot niepodobne potwory robią zasadzki na kondukty pogrzebowe. Gonią je, wyjąc, skomląc, łkając, żądając zapłaty za to, aby nie dotknąć swemi choremi, pełnemi ran rękami trumny nieboszczyka i odejść, nie przerażając swym widokiem odprowadzającego kondukt orszaku krewnych i znajomych, o ile otrzymają zapłatę. Chińczycy wierzą, że trzecia dusza zmarłego, a mianowicie ta, która po pogrzebie powróci do domu i usiądzie przy swojej pamiątkowej tablicy na ołtarzyku, może się zarazić trądem i straszną chorobę wnieść do rodziny.
Trędowaci więc otrzymują wykup, czasami dość
Strona:Antoni Ossendowski - Za chińskim murem.djvu/232
Ta strona została przepisana.