Strona:Antoni Ossendowski - Za chińskim murem.djvu/261

Ta strona została przepisana.



Nazajutrz Orliczówna obudziła się znacznie silniejsza. Gorączki nie było. Leżała z otwartemi oczami, na bladych ustach miała zwykły pogodny uśmiech. W południe przyszedł Malecki i schylił się nad nią, zaglądając jej w oczy. Powitała go serdecznie. Gdy Malecki całował jej rękę, szepnęła:
— Dziękuję za śliczne kwiaty, a jeszcze bardziej za opiekę i troskę o mnie!
— O kogo miałbym się troszczyć! — zawołał. — Zresztą oddawałem dług. Pani mnie pielęgnowała, ja chciałem dopomóc paniom.
— Pan więcej uczynił dla nas, niż ja dla niego...
— Odwrotnie! — rzekł. — Pani przeze mnie mogła zginąć! Ja tego nigdy nie zapomnę! Nigdy!
Orliczówna opuściła powieki i umilkła.
Malecki spojrzał na zegarek.
— Pan musi wyjść? — spytała Halina. — Jaka szkoda, bo Mamusia przyrządza kawę!
— Wcale nie wychodzę! — zaprotestował. —