Strona:Antoni Ossendowski - Za chińskim murem.djvu/60

Ta strona została przepisana.

czył czoło i przymrużył oczy. Jakieś wspomnienia zaczęły go niepokoić. Wydała mu się znajomą ta twarz blada, skupiona i te oczy jasne, a surowe zarazem.
Odegrała dwie rzeczy i przy oklaskach publiczności schyliła się w niskim ukłonie.
Zabłysło światło, Malecki podniósł się, aby lepiej przyjrzeć się artystce, lecz ona już zeszła z estrady. Rozglądał się i po chwili dojrzał ją w loży wraz z dwoma panami. Jeden z nich siedział obok pianistki, pochylony nad stołem i zaglądał jej w oczy, coś do niej mówiąc z ożywieniem. Odpowiadała ze smutnym uśmiechem; czarna skromna suknia uwydatniała jeszcze bardziej bladość jej cery. Nagłe podniosła twarz, i Malecki natychmiast dojrzał błagalny wyraz oczu. Odrazu przypomniał sobie cały obraz. Idzie bulwarem obok placu wyścigowego, słyszy cichy, z cudzoziemska brzmiący głos kobiecy, proponujący mu dzienniki. Widzi wiotką kobietę z jasnemi włosami i niebieskiemi oczyma z zastygłym w nich wyrazem błagania.
— Czyżby? — pomyślał Malecki. — Czyżby to ona była?
Zamyślił się i po chwili, zwracając się do swoich przyjaciół, zapytał:
— Czy który z panów nie zna dżentlemenów z tamtej loży?
Jeden z Amerykanów, szef prasy handlowej, chodzące biuro adresowo-informacyjne, zawołał: