Strona:Antoni Ossendowski - Za chińskim murem.djvu/70

Ta strona została przepisana.

— Czyżby i ona miała wyjść kiedyś na Canton Road i znaleźć przytułek w cuchnących, czarnych szczelinach pomiędzy brudnemi kamienicami?
Po chwili zobaczył ją w natchnionej pozie, schyloną nad fortepianem, posłyszał ją mówiącą wesołem, pewnym siebie głosem, z pałającemi oczami, dołkami na policzkach i białem pogodnem czołem.
— Szkoda, że wyjeżdżam! — pomyślał. — Mógłbym jej dopomóc, a tak... może zginąć, jak tyle innych.
Podniósł ramiona a odpowiedział na tę myśl szeptem:
— Niema rady! Muszę jechać... muszę się ratować... O jedną więcej, o jedną mniej...
Wyszedł na Bund. Paliły się latarnie, rzucające światło na gmachy banków, na bulwar, na mętny prąd Wangpu i białe statki, stojące przy samym brzegu. Była późna godzina i ruch na ulicy ustał. Czerniały się tu i owdzie nieruchome sylwetki policjantów, szybko powracali do domu urzędnicy z telegrafu i komory celnej, przy Palace Hotelu świeciły żółtemi ślepiami auto do wynajęcia, drzemali na koźle zmęczeni dorożkarze chińscy i zrzadka z warkotem kół przebiegał tramwaj elektryczny. Od strony rzeki zalatywały cienkie gwizdki statków i gardłowe dźwięki pieśni rybaków. Dalej na Bundzie, na przeciwko budującego się gmachu znanej na wschodzie angiel-