rodzaju usuwających się pod nogami ścieżek, lub napadami bandytów w ciemnych, wąskich tunelach. Hrabina była zachwycona i zmuszała Maleckiego przez kilka dni raz po raz zwiedzać te ogłupiające i ogłuszające widowiska. Po obejściu wszystkich sal, podnosili się zwykle windą na szczyt teatru, gdzie pod otwartem niebem mieściła się kawiarnia. Tu pili chłodzące napoje, jedli lody i przyglądali się publiczności. Bogaci Chińczycy spędzali tu wieczory, grając w kości i karty. Miejscowe chińskie kokoty, wprowadzające europejczyka w zdumienie ilością i wielkością brylantów i pięknych zielonych dżedów, czyli chryzoprazów, zarówno jak brzydotą swoich utynkowanych, nieruchomych twarzy, rozsiadały się na niskich leżakach bambusowych i oglądały mężczyzn ciężkim wzrokiem czarnych nieruchomych oczu.
Brzydkie, niezgrabne, otyłe kobiety, ubrane w drogie jedwabne półmęskie, półkobiece stroje, wywierały na Chińczyków nadzwyczajne wrażenie. Oglądano je, podziwiano, zachwycano się i rzucano na nie bajeczne sumy.
— Coby to mogło znaczyć? — zdziwił się Malecki. — Takie poczwary i tyle powodzenia!
— Dziecko z ciebie! — wzruszyła ramionami Aura. — Czyż nie rozumiesz?
— Nie! — przyznał się Malecki.
Strona:Antoni Ossendowski - Za chińskim murem.djvu/82
Ta strona została przepisana.