Wyszliśmy z Bożego domu, a z wielką myślą w maleńkiéj główce, z wielkiém uczuciem w maleńkiem serduszku postępując poważnie przy matce, nie dokuczałem już jéj swemi pytaniami; i wkrótceśmy opuścili ubogą wioseczkę wielkiego Pana, którego ogród był pełny marmurowych posągów, a kościół stał pustkami, w którego nie tylko psiarnie i stajnia były wygodniejsze od chłopskich chatek i mieszkania plebana; lecz nawet pałac i officyny, lecz nawet karczma była wspanialsza od Bożego domu!!
I oto po dwódziestu leciech znowum w tém samém miejscu, po którém dziwne wrażenia w méj duszy wybija nad wszystkie inne, nierównie świeższe, i, zdałoby się, silniejsze.
Taż sama wspaniała rzeka, też nad nią wzgórza i drzewa, tenże most na niéj, też drogi i ścieszki, i krajobrazy dokoła; lecz gdzież jest ów domek Boży z dziurawą strzechą? gdzie cmentarz białemi posypany kośćmi? gdzie owa nędzna plebanja? gdzie, jeszcze nędzniejsza, czarna jak rospacz, wioska? gdzie wspaniała karczma? gdzie wyniosłe baszty pysznego pałacu owego wielkiego Pana? Kto zamiast owych posągów w angielskim ogrodzie nastawiał tyle krzyżów i grobowych pomników? Zkąd ten piękny kościoł na miejscu dawnéj rudery, w koło opasany murem i osadzony świerkami? Zkąd ten schludny i wygodny, choć skromny, domek plebana? Jakiego czarodzieja magiczna rószczka dawne, zapadłe w ziemię, walące się wieśniacze chaty, w takie powabne, wesołe, białe a czyste zmieniła dworki, otoczone zielonemi drzewkami miłemi, i jeszcze milszemi, sporemi stértami zboża? Dla czego dawniejszą karczmę czy oberżę dziś mi nazywają parafialną szkółką, dawniejszą stajnię — szpitalem, dawniejszą ogromną kuchnię — łazaretem, dawniejszą gorzelnię — domem ochrony, dawniejsze pańskie