Strona:Antoni Pietkiewicz - Gość z grobu.djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.

tego co dzień odwiedzał, ale on wtedy nikogo nie poznawał. Otoż, zaprosiwszy go do siebie, z rzewnemi łzami zaczął przepraszać za dawne swe sprawy, i łkając jak dziecko, i całując go po rękach, przyrzekał poprawę życia, i błagał, by go nie opuszczał, by mu nie odmawiał rady i pociechy. Poczciwy nasz proboszcz i sam się rozpłakał, bo go taki zawsze kochał jak własnego syna, i uściskawszy, i ucałołowawszy, — pobłogosławił jego dobrym chęciom, i przyrzekł mu swoję opiekę.
I zaraz taki ruszył po dworach starych przyjaciół starosty, co się odstrychnęli od starościca w jego obłąkaniu; a prośbą i namową ułagodziwszy ich serca, sprowadził ich do jego łoża z słowami pociechy i przebaczenia. Dawni towarzysze swawoli widząc go już do niéj niezdalnym i nieochoczym, zupełnie się jego wyrzekli; a zacni ludzie, odwiedzając go często, a dobry proboszcz, wszystkie wolne chwile przy nim spędzając, dawali mu zbawienne rady i uskuteczniali jego pobożne zamiary. On zaś, z takiem sercem na cnotliwe czyny się wylał, tak cały ludziom się oddał, że zupełnie o sobie samym zapomniał. I chociaż prawda, że dawniéj wiele krzywd bliźnim wyrządził, lecz wszystkie hojnie okupił, i tyle dobrego zrobił, że Bóg mu pewno przebaczy, kiedy nawet ludzie przebaczyli.
I w piérwszych dwóch leciech, trzy wielkie włości, co tak jak i tutejsza, rozpustą jego zniszczone były, zakwitły na nowo, ale jak zakwitły!... A w drugich dwóch leciech stanęła szkółka i dobroczynne zakłady, o których, nawet za ś. p. starosty, nikomu ani się śniło; a piątego roku, złoty krzyż błysnął pod Niebem na pięknéj świątyni, gdzie tysiączne głosy, wielbiąc Imię Boże, do dziś dnia błogosławią pamięć starościca!
Najpóźniéj stanęła plebanja; bo przezacny proboszcz,