względnego opanowania rysunku — no i wielkiego daru, talentu. Wtedy pamięć nasuwa kolejno linie krajobrazu, wrażenia barwne momentu, ruchy ludzi i koni, a mistrzostwo rysunku, ciągle w zgodzie błyskawicznej z wrażeniami, pozwala z możliwą ścisłością odtwarzać wizye wyobraźni. Ta ścisłość odtwarzania wrażeń dochodziła do nieznanego dotąd w malarstwie napięcia.
Niektóre ruchy koni, które trwają ułamki sekundy, Chełmoński malował, choć dopiero w kilkanaście lat potem wynaleziono momentalną fotografię, która stwierdziła ścisłość jego błyskawicznych spostrzeżeń.
Nieprawdopodobna bystrość spostrzegania nie opuszczała ani na chwilę Chełmońskiego. Na ulicy, gdy setki, tysiące ludzi, bezmyślnie »nie wiedziało, co się koło nich dzieje« — on z lekkiem pochyleniem głowy i przymrużonemi oczami patrzał na pędzące konie dorożek i widział wyraźnie to, czego nikt z jego współczesnych — a co więcej, pamiętał to, co widział — nareszcie, co już wchodziło prawie w krainę czarów, umiał odtworzyć na obrazie.
»Wszystkie drogi są dobre, które prowadzą do Rzymu«. Spółczesny mu, choć starszy Max Gierymski był również subtelnym obserwatorem — ale o ile u Chełmońskiego przeważała bystrość obserwacyi ruchu, to u Maxa pamięć subtelnych nastrojów koloru. Chełmoński, gdy już takiem błyskawicznem spojrzeniem utrwalił sobie w pamięci ruch trwający ułamek sekundy, zadowolony wykrzykiwał nieraz dość głośno: Szoj! (w żargonie: już!). Często takie okrzyki jego zwracały uwagę przechodniów, którzy spoglądali na bardzo biednie ubranego w burkę przekrzywioną i góralski kapelusz i mieli go za waryata, a uśmiechając się z politowaniem szli dalej, nie podejrzewali, że widzieli jednego z największych malarzy polskich. Wyraz »nastrój«, który dziś zszargany przez »apaszów« sztuki nic nie przedstawia, wtedy jeszcze nie był spolszczony i mówiło się »Stimmung« dlatego pewno, że wszyscy wtedy malarze przechodzili przez akademię monachijską. Stimmungs-bildy[1] Polaków miały olbrzymie powodzenie na »Kunstvereinie«[2]. Bawarowie, naród bardzo wykształcony w kulturze sztuki, rozumiał subtelne »Stimmungi« polskich obrazów. W kraju, gdzie wszyscy ciągle obijali się o tematy, które malowali nasi malarze, nie rozumiano wcale tych obrazów. O Chełmońskiego obrazach mówiono pogardliwie: Koniki, stare karczmy i błoto. Chociaż nawet w miastach brnęli wszyscy po kostki, uważali, że malarze wszyscy powinni malować historyczne obrazy »tak jak Matejko«. Trafiało się, że »jury« Zachęty było oburzone obrazami Chełmońskiego.
Pod tym względem zmieniło się wiele. Dziś można wystawiać gorsze bazgroty, aniżeli najbujniejsze fantazje zdolne sobie wyobrazić. Z tego widać jasno, że nie dość jest malować obrazy, trzeba jeszcze umieć wrzeszczeć. A że wrzeszczą tylko kiepscy, albo zupełnie nie-malarze, ale udający malarzy, więc wrzaskiem wyrobili sobie tam wstęp, gdzie absolutnie być ich nie powinno.
Chełmoński pojechał na Ukrainę po raz drugi. Po powrocie malował »Czajki«. Dziewczyna idąca przez olbrzymie mokre łąki, pełne ziół i krzewów, a nad nią szybujące czajki. Słyszało się patrząc na obraz: «Kii-wit«.
Niedługo po drugim powrocie z Ukrainy Chełmoński pojechał do Monachium. Odprowadził go Manuś (Emanuel Fechner) i zabawił z nim kilka tygodni.