nikogo nie jest czytana. Niedawno mnóstwo książek, nie sprzedanych i nie mieszczących się w sklepie, złożono w składach wojskowych. Podczas powodzi woda je zalała. Część ich zamokła, część została zepsutą przez olej konopny, który w tychże składach się znajdował, a resztę myszy zjadły.
Byliśmy w teatrze. Wielka drewniana budowla, »szopa komedyancka«, niedaleko od mennicy. — Początek przedstawienia o godzinie 7 wieczorem. Bilety wejścia z grubego papieru sprzedawane są w oddzielnej budce; najtańsze miejsce kosztuje 40 kop. Widzów nie wiele. Gdyby nie dwór, aktorowie marliby z głodu. W sali, chociaż ściany jej obite wojłokiem, zimno, wilgotno, wieje ze wszystkich stron, świece łojowe kopcą. Licha muzyka okrutnie fałszuje. Na parterze przez cały czas widzowie gryzą orzechy hałaśliwie i wymyślają sobie nawzajem. Grano komedyę o Don Pedrze i Don Janie, rosyjski przekład niemieckiej przeróbki francuskiego Don Juana. Po każdym akcie zasłona zapadała, pozostawiając nas w ciemności, co miało oznaczać zmianę miejsca akcyi. Gniewało to bardzo mego sąsiada, szambelana Brandensteina, który szeptał mi na ucho: Welch ein Hund von Comedie ist das!