Strona:Antychryst.djvu/191

Ta strona została przepisana.

Słuchając tej rozsądnej i dowcipnej rozmowy Tołstoja, który mówił ze mną po rosyjsku i po włosku, przy delikatnej muzyce menueta francuskiego wśród wytwornych kawalerów i dam, nie mogłam zapomnieć o tem, co widziałam co tylko w drodze: przed Senatem też same pale z temiż samemi głowami straconych, które sterczały tam jeszcze od maja, od czasów maskarady. Mokły, schły, marzły, odtajały na chwilę i znów zamarzały, jednak nie zgniły jeszcze całkiem. Olbrzymi księżyc wschodził po za cerkwią Troicką i na przezroczem tle oświeconego nieba tem wyraźniej czerniały głowy straconych. Wrona, siedząca na jednej z nich, oddzierała resztę skóry, kracząc przeraźliwie. Widok ten prześladował mnie ciągle podczas balu. Azya zasłaniała mi Europę.
Przyjechał car. Był w złym humorze. Wstrząsał tak głową i łopatką, że wszystkich strach przejmował. Wszedłszy do sali, gdzie tańcowano, zauważył, że gorąco i chciał okna otworzyć. Ale okna zabite były z zewnątrz gwoździami. Kazał przynieść siekierę i wraz ze służbą wziął się do roboty. Wybiegał na ulicę, aby zobaczyć, jak okno zabite. Wreszcie wyjął ramę. Okno pozostało otwarte przez chwilę. Była odwilż, ale wiatr taki wiał z Zachodu, że damy dekoltowane i starcy wrażliwi na zimno, nie wiedzieli, gdzie się podziać. Car zadowolony, że nastręczyła mu się robota, rozweselił się — »Wasza Wysokość — mówił mu