Strona:Antychryst.djvu/206

Ta strona została przepisana.

Ściany wewnętrzne z gołych belek drewnianych pachną żywicą; wszędzie krople żywiczne sączą się jak łzy. Na ścianach obrazy z lampkami. Wszędzie jasno, świeżo, czysto, niewinna młodzieńczość dokoła.
Carewicz lubi tę miejscowość. Mówi, że zawsze by tu pozostał. Niczego mu więcej nie potrzeba, byle pozostawiono mu spokój.
Czyta, pisze w bibliotece, modli się w kaplicy, pracuje w ogrodzie i w sadzie, łowi ryby, chodzi samotnie po lesie.
Ot i teraz widzę go z okna mego pokoju. Co tylko kopał grządki, sadząc cebulki tulipanów harlemskich. Odpoczywa, opierając się na szpadlu: nieruchomy, jakby przysłuchiwał się czemuś. Dokoła cisza niezmierna. Tylko z oddali dochodzi z lasu stuk topora i kukanie kukułki. Twarz carewicza spokojna i radosna. Coś szepce czy nuci, może jedną z ulubionych modlitw: litanię do swego patrona Aleksego Człowieka Bożego lub psalm: »Śpiewać będę Panu po wszystkie dni żywota mego, śpiewać będę pokąd istnieję«.
Nigdzie nie widziałam takich jak tu zórz wieczornych. Szczególnie dzisiaj osobliwy był zachód słońca. Całe niebo we krwi. Purpurowe chmurki porozrzucane jak kawałki okrwawionej odzieży, jakby tam na niebie spełniono co tylko zabójstwo albo jakąś straszną ofiarę i z nieba na ziemię krew się sączy. Wpośród czarnej jak węgiel