nauczycielem, Leibnitzem. Kręcił, kręcił, wodził mię za nos, a ja sobie wtedy pomyślałem, że on na prawdę w Chrystusa nie wierzy. No, a wy co?
Patrzał na mnie bacznie. Spuściłam oczy i nie wiedzieć dlaczego przypomniałam sobie nagle wszystkie moje wątpliwości, spory z Leibnitzem, o nierozerwalne przeciwieństwa metafizyki i teologii.
— Myślę — poczęłam wymijająco — że Chrystus najcnotliwszy i najmądrzejszy z ludzi...
— A nie Syn Boży?
— Wszyscy my synowie Boży.
— I on jak wszyscy?
Nie chciałam kłamać — milczałam.
— Ot, co jest! — odezwał się carewicz z takim wyrazem twarzy, jakiego nigdy nie zdarzyło mi się widzieć. — Mądrzy wy, silni, pełni czci i sławy — wszystko macie — a Chrystusa nie macie. I na co wam on? Sami zbawiacie siebie. My głupcy, żebracy, nadzy, pijanice, smrodliwi barbarzyńcy, gorsi od bydła, giniemy wciąż a Chrystus, ojciec nasz, z nami jest i będzie na wieki wieków. W nim nasze zbawienie.
Mówił o Chrystusie tak, jak uważałam, że mówią tu o nim najprostsi nawet ludzie — jakby on był im swój, blizki, domowy, takiż chłop, jak i oni. Nie wiem co to jest — nadmiar dumy, bluźnierstwo, czy też najwyższa pokora i świętość.
Strona:Antychryst.djvu/209
Ta strona została przepisana.