Zamilkliśmy oboje. Gołębie znów się zleciały i białe ich skrzydła trzepotały między nami.
Wezwano mię do Jej Wysokości.
Schodząc po schodach, obejrzałam się po raz ostatni na carewicza. Karmił gołębie. Otaczały go do koła, siadając mu na rękach, na ramionach, na głowie. On stał na wyniosłości, nad czarnym, jakby zwęglonym lasem, na tle czerwonego, niby okrwawionego nieba, cały pokryty, jakby przyodziany białemi skrzydłami.
Teraz, gdy wszystko skończone, kończę i ten dziennik.
W połowie sierpnia (powróciliśmy do Petersburga w końcu maja) na dziesięć dni przed rozwiązaniem Jej Wysokość upadła na schodach i uderzyła się w lewy bok. Mówią, że potknęła się z powodu pęknięcia pantofla na pięcie. W istocie rzeczy padła bez zmysłów, ujrzawszy, jak na dole carewicz pijany ściskał i całował dziewkę dworską, Afrozinię, swoją kochankę.
Od dawna już z nią żyje prawie jawnie. Powróciwszy z Karlsbadu, wziął ją do siebie, do swej połowy domu. Nie pisałam o tem w dzienniku, lękając się, aby Jej Wysokość nie przeczytała tego.
Czy wiedziała o tem? Jeśli wiedziała, to nie chciała widzieć; nie uwierzyła, póki nie ujrzała.