Strona:Antychryst.djvu/240

Ta strona została przepisana.

Wieczorem poszłam pożegnać się z nim. Przy rozstaniu poczułam, że polubiłam go i że nigdy o nim nie zapomnę.
— Kto wie — powiedział — może być, że zobaczymy się jeszcze. Chciałbym się znów wybrać w gościnę do was, do Europy. Podobało się mi w tamtych krajach. Dobrze u was, swobodnie i wesoło.
— Cóż zatrzymuje Waszą Wysokość?
Westchnął ciężko.
— Radaby dusza do raju, ale grzechy nie puszczają.
I dodał z dobrotliwym uśmiechem:
— No, Bóg z wami frajlain Julianno. Nie wspominajcie mnie źle, pokłońcie się odemnie krajom europejskim i staremu waszemu Leibnitzowi. Być może słusznie mówi: da Bóg nie zjemy się nawzajem, a pomożemy sobie raczej.
Uścisnął mnie i pocałował z czułością braterską.
Zapłakałam. Odchodząc spojrzałem nań jeszcze ostatnim pożegnalnym spojrzeniem i serce ścisnęło mi się znów przeczuciem, jak wtedy, gdy ujrzałam w ciemnem proroczem zwierciadle połączone twarze Karoliny i Aleksego. I zdało mi się, że oboje oni ofiary, którym przeznaczone wielkie cierpienie. Ona zginęła — kolej na niego.
Jeszcze przypomniało mi się, jak ostatniego wieczoru w Rożdestwienie stał on na gołębniku wysoko nad czarnym, jakby zwęglonym lasem,