Strona:Antychryst.djvu/276

Ta strona została przepisana.

— Źle — ciężko westchnął mnich — tak źle, że nie spodziewamy się przy życiu go zachować.
Carewicz przeżegnał się:
— Wola pańska.
— Widzieliśmy człowieka, jako cedry libańskie — przemówił śpiewnym, cerkiewnym tonem Teodozy — przeszliśmy mimo, a już go niema. Wyjdzie duch z niego i powróci do ojczyzny swej, a tegoż dnia zginą wszystkie jego zamysły...
Nagle urwał, przybliżył drobną zmarszczoną swą twarzyczkę do samej twarzy Aleksego i zaszeptał szybkim, jakby podstępnym szeptem.
— Bóg nie rychliwy, ale sprawiedliwy. Choroba hosudara z pijaństwa wielkiego i rozpusty i boska w niej pomsta za zamach na urząd duchowny i zakonny, który zniweczyć umyślił. Pokąd tyraństwo ciążyć będzie nad Kościołem Świętym, póty nie czekać nic dobrego. Co tam za chrześciaństwo? Raczej turecka wiara, ale i u Turków nie tyle sprośności. Zguba naszemu państwu!
Carewicz słuchał i uszom swym nie wierzył. Wszystkiego spodziewał się po bezczelności Fedoski, tylko nie tego.
— Ależ wy sami archireje, Kościoła rosyjskiego zarządcy, cóż czynicie? Komuż to bronić Kościoła jak nie wam? — rzekł patrząc bacznie na Fedoskę.
— Daj pokój carewicz! co my za rządcy? Archireje nasi tacy rozpuszczeni, że gdzie chcesz, ich zawiedziesz. Od kogo spodziewają się korzyści,