Strona:Antychryst.djvu/294

Ta strona została przepisana.

Kaplica, była to mała komnata tuż obok sypialni. Ściany jej zawieszone były całkiem staroświeckimi ikonami. W ramach złotych i srebnych, zdobnych drogimi kamieniami — spadek po carze Aleksym Michałowiczu. Ani jeden promień światła dziennego tu nie przenikał; w wiecznym mroku paliły się nie gasnące nigdy lampki przed obrazami.
Carewicz ukląkł przed pulpitem z Ewangelią. O. Jakób, przyodziany w kapę, uroczysty jak gdyby cały przemieniony — twarz jego zblizka prostacka była, chłopska, pomarszczona cała od starości, ale zdaleka wydawała się szlachetną, przypominała nawet oblicze Chrystusa na starych obrazach — trzymał krzyż i mówił:
— Oto synu, Chrystus niewidomie stoi tu i przyjmuje spowiedź twą, — nie trwóż się i nie miej wstydu a nie kryj przedemną żadnego z grzechów, lecz wyznaj je, abyś otrzymał odpuszczenie ich od Pana naszego Jezusa Chrystusa.
W miarę tego jak spowiednik, wymieniając grzechy jeden za drugim, wypytywał, a spowiadający się odpowiadał — coraz lżej mu było na sercu, jakby ktoś, moc mający, brzemię po brzemieniu z duszy jego zdejmował, jakby ktoś lekkimi palcami dotykał się ran sumienia — a te wnet się goiły. Słodkość czuł i strach; serce mu gorzało, jakby nie O. Jakób, ale sam Chrystus stał przed nim.