Strona:Antychryst.djvu/31

Ta strona została przepisana.

Zbliżali się do fontanny na placyku głównej, środkowej alei. Ludzi tu było mnóstwo: przyglądali się im i przysłuchiwali.
Awramow zbladł, jakby przysiadł i skurczył się patrząc na carewicza, swem odurzonem spojrzeniem, — spojrzeniem przestraszonego ze snu dziecka, które co tylko wpaść ma w konwulsye.
Aleksemu żal się zrobiło.
— No, nie bój się Piotrowicz — rzekł z dobrotliwym uśmiechem, przypominającym uśmiech nie ojca, lecz dziada »Najcichszego« Aleksego Michałowicza, — nie bój się, nie wydam cię! Wiem, miłujesz mnie... i ojca mego też. Tylko na przyszłość nie pleć byle co.
Twarz pociemniała mu nagle i dodał jeszcze z cicha:
— Choćbyś i słuszność miał, to cóż z tego? Komu teraz słuszność na co się przyda? Biczem słupa nie przetniesz. Ani ciebie, ani mnie nikt teraz słuchać nie będzie.
Pomiędzy drzewami zabłysły światła iluminacyi, różnobarwne latarki, lampiony, piramidy ze świec łojowych, oświecające okna i przerwy między filarami krytej galeryi, ciągnącej się nad Newą.
Tam, jak głosiła relacya uroczystości: »wszystko już było urządzone z wielką ceremonią i z wszelaką obfitością«.
Galerya dzieliła się na trzy długie i wąskie przedziały. W głównym, środkowym pod szklan-