Strona:Antychryst.djvu/325

Ta strona została przepisana.

bić, gdzieindziej przenieść więźniów. Nieraz otośmy skarżyli i prosili, ale nikt nas nie słucha — kończył stary ponuro.
Dzień był niedzielny, w kolegiach pustki. Ale powietrze duszne było wszędzie miazmatami przepełnione. Wszędzie widne były brudne ślady od pleców ludzkich opierających się o ściany, plamy atramentowe, różne napisy i rysunki. A w zblakłych złoceniach starych fresków rozróżnić jeszcze można było surowe oblicza proroków, praojców i rosyjskich świętych.
W samym Kremlu w pobliżu pałaców i soborów znajdował się szynk dla niższych urzędników. Wyrósł jak grzyb jadowity i przez wiele lat utrzymywał się z cicha pomimo ukazów, nakazujących niezwłocznie usunięcie go.
W jednej z budowli kancelaryjnych powietrze tak było duszne i smrodliwe, że carewicz co prędzej okno otworzył. Od dołu, z szynku pełnego ludzi, dochodził dziki, jakby zwierzęcy ryk, tupotanie nóg tańczących, brzęk bałałajki i pieśń pijacka:

Matka skacząc mię rodziła
Ochrzcili mię w carskim szynku
Kąpali w winie zielonem.

Znajoma pieśń, śpiewała ją nieraz księżna-przeorysza Rżewska podczas pijackich uczt carskich.
I zdało się carewiczowi, że z szynku jak z ciemnej, otwartej paszczęki wraz z tą pieśnią, wraz ze