Strona:Antychryst.djvu/334

Ta strona została przepisana.

kach zasadzone, maleńkie stawki, ptaki przyswojone w klatkach. Patrzy Alosza na rozłożoną u stóp góry Moskwę, na ulice, po których nigdy nie chodził, na dachy, kopuły, dzwonnice, na daleką okolicę zamoskiewską, na siniejące w oddali góry Worobieskie, na lekkie, na złociste obłoki. I nudno mu. Chciało by się wydostać z teremów i z tego ogrodu sztucznego na pola, na rzeki, do lasów prawdziwych, w dal nieznaną; chciało by się biedź, lecieć — zazdrości jaskółkom. Duszno, parno. Cieplarniane kwiaty i trawy lecznicze, wydają zapach mdlący i korzenny. Po niebie sunie ciemno-sina chmura. Cień zalega. Nagle zapachło świeżością i lunął deszcz. Alosza wystercza na deszcz twarzyczkę i rączęta drobne i chciwie chwyta chłodne krople, a nianie i mamki wołają już go, krzyczą: »Aleszonka, Aleszonka! chodź dzieciątko do domu! nóżki przemoczysz«.
Lecz Alosza nie słucha, chowa się w krzaki. Zapachniała miętą ziemia wilgotna; zieleń sadu przybrała odcień ciemno jaskrawy, i piwonie zagorzały purpurowym płomieniem. Ostatni promień przeniknął chmurę i słońce zmieszało się z deszczem, tworząc złotą drżącą siatkę. Alosza ma przemoczone nóżki i sukienki, lubuje się kroplami deszczu, gdy padając w kałużę rozpryskują się pyłem dyamentowym, skacze, pląsa, klaszcze w dłonie i wyśpiewuje wesołą piosnkę przy szumie deszczu: