Strona:Antychryst.djvu/360

Ta strona została przepisana.

sienia od wszelkiego bicia. Wydało mu się powolnem zabójstwem — takiem okrucieństwem, którego nie przebaczą ni ludzie, ni Bóg.
To milczenie było końcem wszystkiego. Poza tem — nic okrom mroku, a w mroku martwe, nieruchome jak maska kamienne oblicze ojcowskie, jakiem je widział po raz ostatni. I martwe słowa z martwych ust: »Jako członek zgangrenowany odetnę, jak ze zbrodniarzem postąpię«...

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Nić wspomnień urwała się. Ocknął się i otworzył oczy. Noc wciąż taka cicha, tak samo lśnią białe wieże soborów; złote głowy mętnie srebrzą się na czarno ugwiazdżonym niebie; droga mleczna słabo migoce. I w tchnieniu świeżości górnej, równem jak oddech śpiącego, z nieba na ziemię schodzi przeczucie snu wiecznego — cisza nieskończoności.
Carewicz odczuwał w tej chwili jakby zmęczenie całego swego życia. Bolały go plecy, ręce, nogi, wszystkie członki ciała; w kościach straszliwe utrudzenie.
Chciał wstać, ale sił mu nie stało. I zajęczał, jakby wzywając Tego, który jedynie mógł mu odpowiedzieć.
— Boże mój! Boże mój!...
Ale nikt nie odpowiedział. Milczenie było na ziemi i na niebie, jakby Ojciec Niebieski opuścił go tak samo, jak ziemski.