Strona:Antychryst.djvu/361

Ta strona została przepisana.

Ukrył twarz w dłoniach, skłonił głowę na ławkę kamienną i zapłakał, zrazu z cicha, żałośnie, jak płaczą dzieci opuszczone; potem — coraz głośniej i głośniej. Szlochał, bił głową o kamień, krzyczał w poczuciu doznanej krzywdy, oburzenia, trwogi; płukał z żalu, że ojca nie ma — i w tym płaczu był jęk Golgoty, wieczny jęk Syna ku Ojcu!
»Boże mój! Boże mój, czemuś mię opuścił!«
Wtem usłyszał, jak naówczas w noc zimową, na warcie, że ktoś w ciemności podszedł doń, nachylił się nad nim i uścisnął go. Był to O. Iwan, stary klucznik cerkwi Zwiastowania.
— Co ci miły? Niech Bóg cię zachowa. Któż ci tak dokuczył?...
— Ojciec!... Ojciec!... — mógł tylko wyjęczeć Alosza.
Stary zrozumiał wszystko. Westchnął ciężko, pomilczał chwilę, potem zaszeptał z taką pokorą beznadziejną, że zdało się, jakoby ustami jego przemówiła zgrzybiała mądrość wieków.
— Co począć, co począć — Aloszenka? Poddaj się, poddaj dziecię miłe! Biczem kija nie przetniesz; cara nie przeprzesz. Bóg na niebie, car na ziemi! Nad wolą carską nie ma sądu. Bogu tylko odpowie. A on tobie nie car tylko, lecz i ojciec od Boga dany...
— Nie ojciec, a zbrodniarz, dręczyciel, zabójca! — zakrzyczał Alosza. — Przekleństwo mu! Przekleństwo potworowi!