Strona:Antychryst.djvu/365

Ta strona została przepisana.

Wenus petersburska. Skoro spotkały się obie procesye, wszystkie dzwony zadźwięczały i uderzono w największy dzwon Iwana Wielkiego. I lud krzyczy, jak ongi na weselu kniazia-papieża Nikity Zotowa:
— Patryarcha się ożenił! Niech żyje patryarcha z patryarchową!
I padając na twarz, bije lud pokłony przed Zwierzem, Nierządnicą i Chamem przyszłości.
— Hosanna! Hosanna! Błogosławion, który przybywa!
Opuszczony przez wszystkich Alosza pozostał sam z Chrystusem wśród oszalałej tłuszczy. Dziki pochód sunie wprost na nich z krzykiem i wrzaskiem, z mrokiem i smrodem, od którego poczerniał złotolity płaszcz carski, pociemniało nawet słoneczne oblicze Chrystusowe. Już, już wpadną, zdepcą, zmiotą — i w miejscu świętem nastanie sprosność opustoszenia.
Nagle wszystko znikło. Alosza stoi na pustym brzegu szerokiej rzeki, jakby na wielkiej drodze z Polski do Ukrainy. Późny wieczór późnej jesieni. Mokry śnieg, czarne błoto. Wiatr zrywa ostatnie liście z drżącej osiny. Żebrak w łachmanach zziębnięty, pośmiały prosi żałośnie:
— Dla miłości Chrystusa, kopiejkę!
Piętnowany widać — myśli sobie Alosza, patrząc na ręce i nogi żebraka z krwawemi piętnami carskiej pieczęci. — Zapewne zbiegły rekrut. — I tak mu żal zziębniętego biedaka, że chce mu