twienie, które ostatnimi czasy coraz częściej mu się zdarzało. W takim stanie mówił on i czynił wszystko, jak we śnie, sam nie wiedząc, co powie i uczyni w następnej chwili. W sercu czuł lekkość i pustkę — ni to rozpaczliwe tchórzostwo, ni rozpaczliwe zuchwalstwo.
Pojechał do Petersburga, zatrzymał się w domu swoim około cerkwi Wszystkich Strapionych i zalecił kamerdynerowi swemu, Afaniasiewiczowi, przygotować wszystko do podróży w kraje niemieckie, jak poprzednio.
— Czy do ojca zechcesz jechać?
— Jadę, Bóg wie, do niego, albo w inną stronę — rzekł Aleksy chwiejnie.
— Hosudar carewicz, dokąd? w jaką stronę? — przestraszył się lub udał przestraszonego Afanasiewicz.
— Wenecyę chcę zobaczyć — uśmiechnął się carewicz, ale zaraz dodał cicho i posępnie, jakby sam do siebie: — Nie czemu innemu gwoli, tylko by siebie ocalić... Ale milcz. Ty tylko i Kikin to wiecie...
— Sekret twój zachowam — odrzekł stary ze zwykłą swą ponurością, poza którą w oczach jego widniało teraz bezgraniczne przywiązanie. — Ale nam bieda będzie, gdy sobie pojedziesz. Zastanów się, co czynisz.
— Nie oczekiwałem tego listu ojca — ciągnął dalej carewicz z tąż samą senną chwiejnością. — I ani mi w głowie było uciekać. A teraz widzę,
Strona:Antychryst.djvu/368
Ta strona została przepisana.