Strona:Antychryst.djvu/37

Ta strona została przepisana.

Dzieńsczyki pomogli Piotrowi. Skoro jeden z nich z żartem nieprzyzwoitym schwycił gołą dziewkę tam, gdzie nie należało, car wymierzył mu taki policzek, że odrazu nakazał wszystkim uszanowanie dla bogini. Kawałki wełny i wojłoku opadały z gładkiego marmuru. I znów jak przed dwustu laty we Florencyi, wychodziła z grobu zmartwychwstała Wenus.
Sznury wyciągnęły się, bloki zaskrzypiały. Posąg podnosił się coraz wyżej i wyżej. Piotr, stojąc na schodkach i przymocowując go do podstawy, chwycił boginię obiema rękoma jakby w uścisku.
— Wenus w objęciach Marsa! — wyrwało się klasykowi Loblonowi.
— Jak piękni oboje — zawołała młoda freilina następczyni tronu Karoliny — gdybym była na miejscu carowej, zazdrościłabym.
Piotr olbrzymim swoim wzrostem równał się prawie nadludzkim rozmiarom posągu. I ludzkie jego oblicze nie ustępowało szlachetnością boskiemu: człowiek godzień był bogini.
Po raz ostatni zawahała się ona, zadrgała i stanęła nieruchomo i prosto na swej podstawie.
Było to dzieło Praksytelesa! Afrodita Anadyomene, z piany morskiej zrodzona, Urania niebiańska, starofenicka Astarta, babilońska Melitta, pramacierz wszego istnienia i wszech karmicielka — która niebo napełniła gwiazdami jako ziarnkami