Strona:Antychryst.djvu/38

Ta strona została przepisana.

nasienia i jak mleko z piersi swej wylała na nie drogę mleczną.
Była taką samą, jak na wzgórzach Florencyi, gdzie z zabobonną trwogą patrzał na nią uczeń Leonarda da Vinci; jak dawniej jeszcze w głębi Kapadocyi w pobliżu starego zamku Macelumy w opustoszałej świątyni, gdzie modlił się do niej ostatni jej czciciel, blady, chuderlawy chłopiec w ciemnej odzieży: przyszły imperator, Julian Odstępca. Zawsze ta sama: niewinna i lubieżna, naga i nie wstydząca się swej nagości. Od dnia onego, gdy wyszła z tysiącoletniej swej mogiły we Florencyi — szła coraz dalej i dalej, ze stulecia w stulecie, od narodu do narodu, nigdzie nie zatrzymując się, aż w tryumfalnym swym pochodzie dosięgła ostatnich kresów ziemi — hyperborejskiej Scytyi, poza którą nic już nie ma krom nocy i chaosu. Umocniwszy się na swej podstawie, spojrzała naprzód dokoła jakby zdziwionami, ciekawymi oczami na tę obcą sobie i nową ziemię, na te równe, omszałe topiele, na ten gród dziwny, podobny do sioła koczujących barbarzyńców na to niebo ni dzienne, ni nocne, na te czarne, senne, straszliwe fale, podobne falom Styksu podziemnego. Kraj ów nie przypominał jej promiennej olimpijskiej ojczyzny: beznadziejnym się zdał, jako kraj zapomnienia, jako ponury, ciemny Hades. A jednak bogini uśmiechała się swym wiecznym uśmiechem, jak uśmiecha-