Strona:Antychryst.djvu/383

Ta strona została przepisana.

— Tak ciepło mi i choć na wodzie, a nie wilgotno — odpowiedziała, tłumiąc poziewanie.
On zamknął oczy i wyobraził sobie pokój w domu Wiazemskich w Petersburgu — skośne promienie wiosennego ponad zachodem słońca i dziewkę Afrośkę, myjącą podłogę z podkasaną spódnicą i gołemi nogami. Najzwyczajniejsza dziewka wiejska, z tych, o których mawiają parobcy: ot biała, jędrna, okrągła jak rzepa, wymyta. Patrząc na nią, przypominał sobie niekiedy stary obraz szkoły holenderskiej, który widział u ojca w Peterhobe — pokusy św. Antoniego. Przed pustelnikiem stoi naga, ryża dyablica, z rozdzielonemi koziemi kopytami u nóg, pokrytych sierścią jak u samicy Fauna. W twarzy Eufrozyny, w grubych wargach, zadartym nieco nosie, wielkich, jasnych oczach, przedłużonych i nieco skośnych — było coś kosego, dzikiego, był jakiś niewinny bezwstyd. Wspomniał też powiedzenie starych mędrców o dyabelskich urokach niewiast: od niewiasty początek grzechu, przez nią wszyscy umieramy; w niewiastę albo w ogień wpaść, jedno i to samo.
Jak się to stało, sam dobrze nie wiedział, ale od pierwszego razu umiłował ją jakąś grubą, a zarazem tkliwą i silną jak śmierć miłością.
A była ona i tu na zatoce Neapolitańskiej tąż samą Afrośką, co ongi w Petersburgu; i tutaj gryzła z upodobaniem orzeszki cedrowe, wypluwając skorupki w miesięczno-pozłociste fale, jak ongi