Strona:Antychryst.djvu/416

Ta strona została przepisana.

— Zmorzyło mnie coś. Po obiedzie nie spałam. Niemiec przeszkodził. Pójdę może przespać się, czy co?
— Idź miła, śpij z Panem Bogiem. Może i ja przyjdę za chwilę, tylko gołębie nakarmię.
Wyszła do sąsiedniego pokoju, a carewicz na galeryę, kędy już zlatywały się gołębie w oczekiwaniu zwykłego pokarmu. Rozrzucał im okruszyny chleba i ziarnka z cichem nawoływaniem: »Gul, gul, gul«.
I podobnie, jak niegdyś wśród lasów rożdiestwieńskich, gołębie gromadziły się u nóg jego, latały nad głową, siadały na ramiona i ręce, pokrywały go całego, jakby przyodziewały skrzydłami. A on patrzał z wysokości na morze i wśród tego drżenia i powiewu skrzydeł gołębich, zdało mu się, że sam leci na skrzydłach, kędyś w nieskończoną dal poza morze sine ku promienistej, jak słońce, Zofii, wszechmądrości Bożej.
Wrażenie lotu tak było silne, że serce mu zamierało, w głowie się kręciło. Przymknął oczy i kurczowo schwycił ręką za poręcz kraty: zdało mu się, że już nie leci, ale upada.
Niepewnym krokiem wrócił do pokoju, dokąd z sypialni weszła też Eufrozyna, zupełnie rozebrana, w koszuli, z bosemi nogami. Weszła na stołek i jęła poprawiać lampkę przed obrazem świętym. Był to staroświecki, ulubiony carewicza, obraz Matki Boskiej Pocieszycielki, który wszędzie z sobą woził, i nigdy się z nim nie rozstawał.