Strona:Antychryst.djvu/419

Ta strona została przepisana.

ka nad lewą jej brwią a w skośnych przedłużonych jej oczach było coś kosego, obcego i dzikiego.
— Puść, puść-że Alosza. — Wstyd!
Ale jeśli wstydziła się, to nie bardzo: odwróciła się trochę tylko, ze zwykłym swym leniwym, nieco jakby pogardliwym uśmiechem, jak zawsze pod jego pieszczotami chłodna, niewinna, nieomal dziewicza, chociaż zaledwie dostrzegalne zaokręglenie łona wskazywało już na jej brzemienność. W takich chwilach zdało mu się, że ciało jej wymyka mu się z ręki, taje, rozpływa się jak powietrze, jak widmo.
— Afrośka! Afrosia! — szeptał — starając się uchwycić, zatrzymać w swych objęciach tę postać widmową, i nagle padł przed nią na kolana.
— Wstyd — powtarzała — przed świętem. A lampka się pali... Grzech, grzech. Ale wraz potem obojętnie i spokojnie poniosła brzoskwinię do rozchylonych ust czerwonych i świeżych jak ten owoc rozkąszony.
Tak grzech — przemknęło mu w myśli.
— W niewieście początek grzechu od tego wszyscy umrzemy.
Pomimo woli spojrzał na obraz i nagle wspommniał, jak takiż sam obraz święty w ogrodzie letnim nocą podczas burzy wypadł z rąk ojca i rozbił się u stóp Wenery petersburskiej — Białej Diablicy.