w czworokącie drzwi, otwartych na sine morze, ciało jej występowało, jakby wychodziło z płonącej morskiej błękitności złocisto białe, niby piana fal. W jednej ręce trzymała owoc, drugą opuściła dziewiczym ruchem, zakrywając swą nagość jak bogini z fal zrodzona. A za nią grało, kipiało morze sine jak czasza ambrozyi i szum jego podobny był wiecznemu śmiechowi bogów. A była to ta sama dziewka Afrośka, która onego czasu podczas wieczoru w petersburskim domu Wiazemskich nizko schylona, z podgiętą spódnicą myła podłogę. Była to dziewka Afrośka i bogini Afrodyta — zarazem.
»Wenus, Wenus, biała djablica« — pomyślał carewicz w zabobonnej trwodze i chciał wraz uciekać. Ale grzeszne a zarazem niewinne ciało jak kwiat otwarty zapachniało mu znanym, upajającym i strasznym zapachem — i sam nie pojmując, co czyni, jeszcze niżej przed nią się pochylił i nogi jej całował i w oczy zaglądał i szeptał błagalnie:
— Królowo! Królowo moja!
A słaby promyk lampki drżał przed świętem bolesnem obliczem.
Namiestnik cesarza w Neapolu, hrabia Daun, zaprosił carewicza do królewskiego pałacu na dzień 20 września.