Strona:Antychryst.djvu/425

Ta strona została przepisana.

myślnym a jednak jeszcze tajemniczym uśmiechu błąkało się jakby dalekie wspomnienie szlachetnej obywatelki Neapolu, Mony Lizy Giocondy.
Carewicz dziwił się, że namiestnik zawsze tak wytwornie grzeczny, tym razem każe mu czekać tak długo. A gdzież się podziewa Weinhart? Skąd taka cisza, jak gdyby wszyscy w pałacu wymarli?
Chciał wstać, zawołać kogoś, kazać przynieść świece. Ale owładnął go nagły straszny bezwład, jak gdyby jego samego oplątywać poczęła ta sieć pajęcza, nakształt której cienie układały się po kątach. Trudno mu było ruszyć się z miejsca. Oczy poczęły mu się kleić, otwierał je od czasu do czasu z całym wysiłkiem, by tylko nie zasnąć. Ale jednak zasnął na kilka chwil tylko. Gdy się obudził, wydało mu się jednak, że długi, długi czas już upłynął.
Widział we śnie obraz jakiś straszny, ale nie mógł go sobie przypomnieć. Tylko w duszy zostało uczucie niewypowiedzianego jakiegoś ciężaru i znowu majaczył mu w wyobraźni związek między dziwnym bezmyślnym uśmiechem dziewczynki a dusznym podmuchem sirocca. Kiedy otworzył oczy zobaczył przed sobą bladą, bardzo bladą twarz, podobną do upiora. Długo nie mógł sobie zdać sprawy, co to znaczy. Nareszcie zrozumiał, że to jego własna twarz odbija się w ciemnej tafli zwierciadła, przed którem usnął, usiadłszy na krześle. W tem samem zwierciadle, tuż za swemi plecyma widział zamknięte drzwi. I wydało mu się,