Strona:Antychryst.djvu/455

Ta strona została przepisana.

— Więc cóż robić, cóż robić, Afrośka?... — rozłożył carewicz ręce w rozpaczy. Rozkaz cesarski wydany, by ciebie natychmiast rozłączyć ze mną. Czekać będą najdłużej do jutra. A później siłą nas rozdzielą. Uciekać trzeba, uciekać jak najprędzej!...
— Uciekać? Dokąd? Wszędzie złapią. I tak wszystko jedno — najlepiej wracaj do ojca.
— I ty, i ty także Afrośka! Nauczyli cię tej śpiewki Tołstoj i Rumiancew, a ty odrazu słuchać ich gotowa!
— Piotr Andrejewicz życzy ci dobrze...
— Życzy mi dobrze!... Co ty mówisz? Milcz lepiej, niewiasto. Długie włosy, rozum krótki! Myślisz, że cię na tortury nie wezmą — właśnie ciebie. I na żywot twój zważać nie będą. U nas to rzecz wcale nie rzadka, dziewki brzemienne na kół sadzać.
— Przecież ojciec obiecał ci łaskę...
— Znam, znam ojcowskie łaski. U dzikiego zwierza prędzej łaskę znajdziesz. — Papież nie przyjmie, to do Francyi, do Anglii, do Szweda, do Turka, do dyabła samego wreszcie, byle tylko nie do ojca! Nie śmiej nigdy wspominać mi o tem, Eufrozyno, rozumiesz, nie śmiej!
— Wola twoja, carewiczu. Tylko, że ja z tobą do papieża nie pojadę — powiedziała cichym głosem.
— Jakto nie pojedziesz? — Co to ma znaczyć?
— Nie pojadę — powtórzyła z zupełnym spokojem, patrząc mu stanowczo w oczy. — Po-