Strona:Antychryst.djvu/471

Ta strona została przepisana.

tabaki i zażywając, zadumał się z cichym uśmiechem.
Ledwo szczęściu swojemu wierzył. Przecież jeszcze dziś rano był w takiej rozpaczy, że otrzymawszy list od carewicza: »widzieć się chcę z tobą, by coś bardzo ważnego ci powiedzieć« — nie chciał jechać do niego. »Szkoda czasu na puste gadania«.
I oto nagle, po tej »uporczywej zatwardziałości«, której, zdało się, nic przemódz nie zdoła — carewicz godzi się na wszystko. »Cud, istny cud. Łaska Boża i przyczynienie się św. Mikołaja«. Niedarmo Piotr Andrejewicz szczególnie miał zawsze nabożeństwo do św. Mikołaja i liczył zawsze na świętą protekcyę Cudotwórcy. Rad też jechał teraz z carewiczem do Baru. »Jest za co patronowi łaskawemu świeczkę postawić«. No, naturalnie, prócz św. Mikołaja, pomogła także bogini Venus, którą również w czci chował: nie zawiodła go też pani przemożna!
Dziś na pożegnanie ucałował ręce dziewki Eufrozyny. Co tam ręce, do nóg by jej padł z radością, pokłon jej złożyć był gotów, jak samej bogini Venus. Dzielna dziewczyna! Jak omotała carewicza! Przecież nie taki on głupi, by nie wiedział, na co idzie, by nie odgadywał, co go czeka. W tem właśnie rzecz cała, że zanadto wszystko rozumem bierze. »Generalna to reguła — wspomniał Tołstoj jedną ze swych prawd zasadniczych — że ludzi wszystko na rozum biorących,