stało. Antychryst nie przyszedł. Ale niepokój trwożny zapanował na tratwie, okropniejszy od wszystkich okropności. Jak przedtem, zebrani na niej ludzie siedzieli między czarnem niebem i wodą czarną małą gromadką, samotną, zgubioną, jakby wiszącą w powietrzu pomiędzy dwoma niebiosami. Dokoła był spokój. Tratwa stała w miejscu nieruchoma, ale im się zdało, że lecą na złamanie karku w ten mrok i czarną przepaść — prosto w paszczę samego Zwierza na zgubę i zatracenie.
I w tym czarnym gorącym mroku drżącym niekiedy od niebieskich błysków z Ogrodu letniego dochodziły delikatne dźwięki menueta, jako tęskne westchnienie miłości z królestwa Wenery, gdzie pasterz Dafnis rozwiązywał pasek pasterce Chloi:
Porzuć strzały swe Kupido,
Już my wszyscy urażeni
Słodko mile porażeni.
Niedaleko od tratew carewicza stała na Newie wielka łódź z Archangielska, naładowana hołmogórskiemi naczyniami glinianemi. Właściciel jej, bogaty kupiec, Puszników, należący do raskolników-pomorzan, ukrywał u siebie zbiegłych »utajonych ludzi« starej wiary. Pod pomostem łodzi