Strona:Antychryst.djvu/93

Ta strona została przepisana.

szył się blizkiego ataku choroby. I w tym śmiechu była groza końca.
Raz zimą zjawiła się kometa — »gwiazda z ogonem« — jak ją zwał Pachomycz. Chłopiec od dawna chciał, lecz nie śmiał spojrzeć na nią; umyślnie odwracał się, mrużył oczy, aby jej nie widzieć. Ale ujrzał nagle, skoro raz wieczorem stary sługa niósł go na rękach do łaźni przez głuchy zaułek, zasypany śniegiem. Przy końcu zaułka, wśród czarnych chat, ponad białym śniegiem, nizko na samym skraju czarno sinego nieba jaśniała ogromna, przeźroczysta, delikatna gwiazda, z lekka nachylona, jakby uciekająca w dal niezmierną. Nie była ona straszna, lecz owszem jakby pokrewna, a tak pożądana, miła, iż Tichon patrzał ni nią i nie mógł się napatrzyć. Znane uczucie silniej niż kiedykolwiek ścisnęło mu serce trudnym do zniesienia zachwytem i przerażeniem. Wyciągnął do niej ręce, budząc się jakby z cichym sennym uśmiechem. I w tejże samej chwili trzymający go na ręku Pachomycz poczuł w ciele jego straszne wstrząśnienie. Krzyk wyrwał się z piersi chłopca: dostał drugiego ataku konwulsyi.
Kiedy skończył lat 16, oddano go, podobnie jak inne dzieci szlacheckie, do szkoły matematycznych i nawigacyjnych, to jest żeglarskich umiejętności. Szkoła ta znajdowała się w wieży Suchorewej, gdzie astronomicznemi badaniami zajmował się jenerał Jakób Brüss, poczytywany za czar-