dziłem się prędko z myślą, że reszta życia zejdzie mi w tej plantacyi.
Mój pan był bardzo uprzejmy, zachodził nieraz do mojej chaty dla wypalenia fajeczki. Bo to, trzeba wam wiedzieć, że w owych odległych stronach ludzie biali mają dla siebie więcej serca, niż u nas.
Ale szczęście nie sprzyjało mi nigdy na długo. Pewnego poranku, ni ztąd ni zowąd, wybuchł wielki bunt. W wigilię Indyanie wydawali się spokojni, jak baranki. Nazajutrz dwakroć sto tysięcy dyabłów rzuciło się na Europejczyków, zamieniając kraj w istne piekło.
Ale panowie znacie historyę tego powstania lepiej zapewne odemnie, bo nie jestem biegły w książkach i wiem tylko to, na co patrzałem własnemi oczyma.
Nasza plantacya leżała w miejscowości, zwanej Muttra, w pobliżu granicy północno-zachodniej. Co nocy niebo płonęło łunami pożarów. Puszczano z dymem osady kolonistów. Codziennie przesuwały się wojska europejskie, a za niemi wlokły się kobiety i dzieci, dążąc do Agra, gdzie stał najbliższy garnizon.
P. Abel White był człowiekiem niesłychanie upartym. Wbił sobie w głowę, że wieści o buncie są przesadne i że rozruchy uciszą się równie szybko, jak wybuchły. To też choć cała okolica była w ogniu, on siedział spokojnie pod swoją werandą, popijał grog z whisky i palił jedną fajkę po drugiej.
Domyślacie się zapewne, że nie opuściłem mojego pana, trzymał go się także buchhalter plantacyjny Dawson, którego żona zajmowała się gospodarstwem Whita. Ale pewnego dnia i na nas spadła burza.
Wczesnym rankiem wyruszyłem na odległą plantacyę a gdym nad wieczorem powracał do domu, ujrzałem w głębi rowu coś, co w pierwszej chwili wydało mi się zawiniątkiem: ale gdym się zbliżył, dreszcz mnie przeniknął: była to żona Dawsona, porąbana na kawałki i już nawpół pożarta przez szakalów.
Strona:Arthur Conan-Doyle - Znamię czterech.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.