Strona:Arthur Conan-Doyle - Znamię czterech.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

gardzić taką sposobnością? Te klejnoty nas wzbogacą, dadzą nam szczęście i władzę. Możemy je pozyskać, nie narażając skóry. Wszystko nam sprzyja. Szaleństwem byłoby zmarnować taką gratkę. A więc, jakżeś się namyślił, Sahibie? Czy do nas przystajesz? Czy mamy cię uważać za wroga?
— Jestem waszym ciałem i duszą — odparłem.
— No, to i dobrze — oświadczył, oddając mi mój karabin. — Widzisz, że mamy do ciebie zaufanie i że wierzymy w twoją przysięgę, tak jak ty możesz polegać na naszej. Czekajmy więc cierpliwie na mojego brata mlecznego i kupca.
— Czy twój brat mleczny wie o waszych zamiarach? — spytałem.
— To on wszystko obmyślił i ułożył — brzmiała odpowiedź. — No, a teraz idźmy do wrót i strzeżmy ich z Mahometem Singhem.
Deszcz padał bezustanku, był to bowiem początek słotnej pory; ciemne chmury przysłaniały niebo; nic nie było widać o kilka kroków przed nami.
Przed wrotami ciągnęła się fosa, lecz w kilku miejscach była sucha, tak, iż można było przebyć ją łatwo.
Doznawałem dziwnych uczuć, stojąc pomiędzy tymi dwoma dzikimi Indyanami, czyhającymi na nieszczęśnika, który szedł na śmierć niechybną.
Nagle dostrzegłem światełko ślepej latarki po drugiej stronie fosy. Światełko zmierzało ku nam.
— To oni! — zawołałem.
— Krzykniesz: „Kto tam!“ Sahibie — szepnął mi Abdullah. — Trzeba w nim uśpić czujność. Potem wydasz nam rozkaz, abyśmy go wprowadzili do fortecy, a my już swoje zrobimy. Ty, Sahibie, będziesz przez ten czas pilnował, żeby nikt nie nadszedł. Miej latarkę w pogotowiu, aby się przekonać, czy to ten, o którego nam chodzi.
Światełko zbliżało się coraz bardziej, wreszcie dostrzegłem wyraźnie dwie postacie, odrzynające się na tle nocy po drugiej stronie fosy.