Strona:Arthur Conan-Doyle - Znamię czterech.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

Pozwoliłem im spuścić się w rów, wygramolili się na drugą stronę. Ja patrzałem na to w milczeniu. Dopiero gdy stanęli przy bramie, spytałem:
— Kto tam?
— Przyjaciele — brzmiała odpowiedź.
Skierowałem na nich światło swojej latarki.
Na przedzie kroczył olbrzymi Sikh z czarną brodą, spływającą aż za pas. Nie widziałem jeszcze takiego olbrzyma, nawet w budach jarmarcznych.
Drugi był mały, pękaty, na głowie miał żółty turban i niósł jakiś pakiet, owinięty w żółtą materyę.
Widocznie strach go zdejmował, bo mu ręce drżały, jak w febrze i oczy latały niespokojnie.
Teraz dopiero myśl o morderstwie przejęła mnie wstrętem i zgrozą, ale przypomniałem sobie skarb i serce skamieniało w mej piersi.
Ujrzawszy przed sobą Europejczyka, pękaty człowieczek wydał okrzyk radości.
— Broń mnie, Sahibie — zawołał, podbiegając do mnie — weź pod opiekę nieszczęśliwego kupca Achmeta. Przebyłem cały kraj Razpootona, aby się schronić w cytadeli w Agra. Po drodze okradli mnie, wybili, doznałem wielu krzywd, dlatego tylko, że jestem wiernym przyjacielem Anglików. Błogosławiony dzień, w którym znalazłem się znowu w miejscu bezpiecznem wraz z mojem szczupłem mieniem.
— Cóż tam niesiesz? — spytałem.
— Żelazną szkatułkę — odparł — jest w niej kilka pamiątek rodzinnych bez żadnej wartości, lecz dla mnie drogich. Nie jestem ja jednak żebrakiem. Mogę zapłacić za schronienie.
Nie miałem odwagi podtrzymywać dłużej tej rozmowy. Wpatrując się w tę twarz wystraszoną a poczciwą, srogie czyniłem sobie wyrzuty i nie mogłem oswoić się z myślą, że ten człowiek za chwilę padnie ofiarą zdrady.
Trzeba było jednak z tem skończyć.