Strona:Arthur Conan-Doyle - Znamię czterech.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

powierzyć moją tajemnicę władzom, że takiem postąpieniem uzyskałbym może swobodę.
— Dwanaście milionów! — wyjąkał osłupiały major, przyglądając mi się uważnie, aby się przekonać, czy nie żartuję.
— Ależ tak, dwanaście milionów conajmniej — powtórzyłem — skarb składa się z samych drogich kamieni i pereł. Dość się schylić, aby go zagarnąć. A najważniejsza, że właściciel tego skarbu, jako wyjęty z pod prawa, nie może się o niego upomnieć, tak, iż posiądzie go ten, kto pierwszy na nim rękę położy.
— A zatem rząd — mruknął major, ale wypowiedział te słowa takim głosem, iż byłem pewny, że pokusa zwycięży.
— Więc pan major znajduje, że powinienbym wyjawić to generał-gubernatorowi? — pytałem z udanym spokojem.
— No, no, nie trzeba nigdy śpieszyć z decyzyą w ważnych sprawach, żeby tego potem nie żałować. Opowiedz mi, Small, jak się rzeczy mają, powiedz całą prawdę.
Uczyniłem mu wyznanie z małemi zmianami, tak, aby nie mógł się domyślić, gdzie skarb został ukryty. On milczał, ale po wyrazie jago twarzy widziałem, że walczy ze sobą.
— Ciekawa historya — rzekł wreszcie — nie trzeba o tem mówić nikomu. Wrócę tu niebawem i pogadamy jeszcze w tej sprawie.
Po dwóch dniach przybył wśród nocy i przyprowadził swojego przyjaciela.
— Chciałbym — szepnął — aby kapitan Morston usłyszał tę historyę z własnych ust twoich.
Powtórzyłem moje opowiadanie.
— Przekonałeś się, Morstonie — rzekł Sholto — że ze słów tych wieje prawda. Cóż, gotów jesteś rzucić się w to przedsięwzięcie?
Kapitan skinął głową.
— A więc słuchaj, Small — mówił do mnie major. — Rozmawialiśmy długo z moim przyjacielem o tem, coś mi wyjawił i doszliśmy do przekonania, że to sprawa czysto osobista,