Strona:Arthur Conan-Doyle - Znamię czterech.djvu/38

Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ V.
Dramat w Pondichery Lodge.

Przybyliśmy na miejsce około jedenastej, pozostawiając za sobą mgły i opary stolicy. Noc była jasna, ciepły wiatr rozganiał chmury, księżyc ukazywał się co chwila, zlewając potoki światła na ziemię, mimo to Sholto wziął jedną z latarni powozowych, aby wskazywać drogę.
Pondichery Lodge była to piękna rezydencya, wznosząca się wśród ogrodu i otoczona wysokim murem, najeżonym ostremi żelaznemi kolcami. Wązka okuta furtka prowadziła do tej siedziby. Nasz przewodnik zastukał, naśladując uderzenie młotka.
— Kto tam? — zapytał z po za furtki głos ochrypły.
— To ja, Mac Murdo. Czyż nie poznajesz mnie po pukaniu do furtki?
Zgrzytnęły klucze i furtka posunęła się na ciężkich zawiasach. Na progu stał mężczyzna średniego wzrostu, ale niezwykle barczysty. Przy świetle latarni ujrzeliśmy twarz z wystającemi szczękami i oczyma o kocim blasku.
— To pan Tadeusz? — zawołał odźwierny. — Któż są ci państwo? Pozwolono mi wpuścić tylko pana.
— Doprawdy, Mac Murdo? To mnie dziwi. Oznajmiłem wczoraj swojemu bratu, że przyprowadzę kilka osób.
— Pan Bartłomiej nie wychodził z pokoju przez cały