Spojrzałem i ja przez dziurkę i cofnąłem się, przejęty zgrozą.
Do pokoju wciskał się promień księżyca, oświetlając go blaskiem widocznym. Naprzeciw drzwi, jak gdyby zawieszona w powietrzu, bo reszta ciała była w cieniu, ukazała mi się twarz Tadeusza Sholto: ta sama śpiczasta czaszka, ta sama łysina, ten sam wieniec rudych włosów, ten sam wygląd anemiczny; tylko rysy wykrzywione były potwornym uśmiechem. Podobieństwo między tą twarzą, a twarzą naszego towarzysza było tak wielkie, ze odwróciłem się, aby się przekonać, czy jest jeszcze między nami. Teraz dopiero przypomniałem sobie, co nam mówił, a mianowicie, że są bliźniętami z Bartłomiejem.
— Ależ to okropne, Holmesie! — szepnąłem — co na to poradzić?
— Trzeba drzwi otworzyć — odparł, rzucając się na nie z całych sił.
Drzwi zatrzeszczały, ale nie uległy naporowi. Ponowiliśmy szturm, wreszcie zamek wyskoczył. Byliśmy w pokoju Bartłomieja Sholto.
Pokój ten służył za laboratoryum chemiczne. Naprzeciw drzwi przy murze ustawiony był cały rząd flaszek, stół pokryty był retortami; z jednej pękniętej wylewał się płyn czarny, z zapachem dziegciowym. Na stosie gliny i cegieł stał taburet, a wprost nad nim widać było w suficie otwór tak wielki, że człowiek mógł się przez niego wsunąć. Pod taburetem leżał długi powróz z ruchomą pętlicą. Na fotelu przy stole siedział gospodarz domu, z głową na lewe ramię zwieszoną, z uśmiechem zagadkowym na twarzy. Był już zimny i sztywny, śmierć nastąpiła przed kilku godzinami zapewne. Nietylko twarz, ale i członki były konwulsyjnie wykrzywione.
Na stole leżała dziwna broń: pałka z czarnego, miękkiego drzewa, do jej końca przytwierdzony był ostry kamień, w kształcie młotka.
Strona:Arthur Conan-Doyle - Znamię czterech.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.