Strona:Arthur Conan-Doyle - Znamię czterech.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wszystkie pańskie palce są złączone, tam zaś każdy palec oddzielny.
— Istotnie, zrozumiałeś, o co mi chodzi. Zapamiętaj-że to sobie. Dojdź pan do klapy w poddaszu i powąchaj deskę, tworzącą próg.
Zaleciał mnie silny zapach smoły.
— Widzisz więc, że nieznany złoczyńca postawił nogę na tej desce — mówił Sherlock. — Jeśli pan mogłeś trop odnaleźć, Toby potrafi jeszcze lepiej. Odwiąż go zaraz i przypatruj się z ogrodu, jak ja będę udawał akrobatę.
Zanim zbiegłem na dół, Sherlock był już na dachu; z latarnią na piersiach wyglądał na olbrzymiego świętojańskiego robaka.
Na chwilę ukrył się za kominami, potem ukazał się znowu i znowu zniknął z drugiej strony. Obszedłszy dom, zobaczyłem go na przeciwnym końcu dachu.
— Czy to Watson? — zawołał.
— Tak, to ja.
— Tędy schodził, ale cóż tam stoi na dole?
— Beczka na wodę deszczową.
— Czy z pokrywą?
— Tak.
— A niema tam drabiny?
— Nie.
— Można kark skręcić! Ha! skoro on spuścił się na dół, to i ja potrafię. Rynna wydaje się mocna. Dalejże w drogę.
Po chwili ujrzałem błysk latarki, spuszczającej się powoli wzdłuż muru. Wreszcie Holmes zeskoczył lekko na beczkę, a ztamtąd na ziemię.
— Łatwo mi przyszło odnaleźć ślady ptaszka — rzekł, nakładając skarpetki i buty. — Gdzie tylko stąpił cegły się chwieją, a w pośpiechu zgubił ten oto przedmiot, który nam może posłużyć za wyborną wskazówkę. Wszak postawiłem dobrą dyagnozę. Prawda?
Mówiąc to, podał mi pochewkę z różnokolorowej słomy