— Ale mogłeś pan jednak tropić Mordecaia Smith i odnaleźć jego schronienie — wtrącił Jones.
— Straciłbym tylko czas napróżno. Pewien jestem, że Smith nie zna ich kryjówki. Dopóki mu płacą i może się upijać, o nic się nie troszczy. Tamci przesyłają mu zapewne swoje instrukcye. Wszystko rozważyłem i nie mogłem inaczej postąpić. To był jedyny sposób możliwy.
Gwarząc tak, przebyliśmy niezliczone mosty na Tamizie; zanim dotarliśmy do Wieży, zapadły ciemności zupełne.
— Oto warsztaty Jacobsona — rzekł Holmes, wskazując las masztów i lin nad wybrzeżem Surrey. Przepłyniemy pod osłoną tych gabarów z piaskiem.
Wyjął lornetkę i przypatrywał się brzegom.
— Mój szyldwach — rzekł — stoi na posterunku — lecz chustką jeszcze nie powiewa.
— Może popłyniemy w dół rzeki i zatrzymamy się dalej — proponował Jones.
Byliśmy wszyscy mocno wzburzeni, udzieliło się to nawet agentom, choć nie znali celu wycieczki.
— Lepiej zostańmy tutaj — zadecydował Holmes — nie można z góry przesądzać. Jest dziesięć szans przeciwko jednej, że popłyną w dół rzeki, ale pewności niema. Z tego punktu możemy obserwować wjazd do warsztatów, nie będąc sami widziani. Widzicie to mrowisko w świetle płomieni gazowych. Skończyli właśnie robotę w warsztatach... oto mignęło coś białego... Chustka... Tak, malec daje umówiony sygnał.
— Widzę go — przytwierdziłem.
— A oto „Aurora“ — zawołał Holmes. — Pędzi z szybkością strzały. Dawaj parę, mechaniku, trzeba nam dogonić ten statek z żółtą latarnią. Gdyby nam umknął, byłaby to strata niepowetowana.
„Aurora“ prześliznęła się niepostrzeżenie między dwoma statkami i płynęła już całą parą, gdyśmy ją dojrzeli. Jones przyglądał się jej i kiwał głową.
Strona:Arthur Conan-Doyle - Znamię czterech.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.