Sherlock Holmes wyjął szpryckę Pravaz, odwinął rękaw i zastrzyknął silną dawkę na ręce, poznaczonej mnóstwem ukłóć poprzednich.
Trzy razy na dzień, od wielu miesięcy, bywałem świadkiem takiej operacyi, nie mogłem się jednak z nią oswoić; przeciwnie z każdym dniem drażniło mnie to bardziej i robiłem sobie gorzkie wyrzuty, iż jako lekarz nie przeszkadzam temu powolnemu zatruwaniu organizmu.
Lecz Holmes należał do rzędu ludzi, którym trudno stawiać przeszkody, grzeczny chłód tłumił ochotę do wtrącania się w jego sprawy. Zresztą znając jego umysł głęboki i oryginalny, dotychczas nie śmiałem rad mu dawać.
Owego dnia jednak, pod wpływem może mocnego wina, którem obleliśmy śniadanie, nabrałem odwagi i spytałem:
— Cóż mamy dzisiaj: morfinę, czy kokainę?
Podniósł na mnie oczy bystre, przerażające.
— Kokaina — roztwór siedmioprocentowy. — Czy chciałbyś go pan spróbować?
— Nie — odparłem ostro — nie chcę narażać na podobne próby swojego zdrowia, nadwątlonego kampanią w Afganistanie.