Strona:Arthur Conan-Doyle - Znamię czterech.djvu/90

Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ XI.
Skarb.

Nasz więzień usiadł w kabinie naprzeciw szkatułki, o której posiadanie stoczył tak długie i straszne zapasy.
Był to człowiek wzrostu średniego, silnej budowy, twarz ogorzała, zorana zmarszczkami, mówiła o twardym trudzie i życiu na świeżem powietrzu. Oko miał spokojne, wystająca broda świadczyła o silnej woli. Mógł mieć lat pięćdziesiąt najwyżej; włosy czarne, kędzierzawe, przyprószone były gęstą siwizną. W chwilach wewnętrznego spokoju twarz nie miała odrażającego wyrazu, lecz gdy wpadł w gniew, zsuwały się brwi krzaczyste, czyniąc go strasznym.
W chwili tej siedział z rękoma okutemi w kajdanki i głową zwieszoną na piersi; wpatrywał się w szkatułkę — przyczynę wszystkich swych zbrodni.
Czytałem na jego twarzy zmartwienie raczej, aniżeli gniew, a w oczach, gdy je podniósł na mnie, dojrzałem błysk złośliwości.
— No, i cóż Jonatanie Small — rzekł Jones, zapalając cygaro — rzeczy przyjęły obrót niepomyślny.
— Istotnie — odparł z całą szczerością — nie mogę już teraz swojego losu uniknąć, lecz przysięgam panu na Świętą Biblię, że nie trąciłem palcem p. Sholto. To ten przeklęty Tonga cisnął w niego strzałę zatrutą... Ja nie jestem winien, proszę