Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/100

Ta strona została skorygowana.

Długi Jan oparł szczudło o nasadę masztu tylnego i spojrzał przez lunetę.
— Tak, to...
Królewicz Jakób od nawietrznej strony![1] — zawołano z przedniego marsu, A maszt główny, nie dając się ubiec, odpowiedział echem:
Koń morski z tyłu za nim!
— To one, nie ulega wątpliwości — potwierdził Silver, opuszczając lunetę. — Pędzą raźno, mają na sobie okazałe żagle. Gdybyś mnie waszmość teraz zapytał, panie kapitanie, powiedziałbym, że Flint nie ma ochoty płynąć torem pańskiego okrętu.
Jeżeli w tem powiedzeniu było ukryta świadoma pogróżka, to Murray nie zwrócił na nią uwagi.
— Pan Marcin zna mój okręt, — odpowiedział, — tak jak kapitan Flint zna swój. Wy, chłopcy, zawsze nad tem się głowicie, czemu niektórzy ludzie dostają zwierzchnictwo nad drugimi. Oto co ci na to odpowiem, Silverze: potrzebna jest tu umiejętność kierowania statkiem, staczania walki, no i, w razie potrzeby — obmyślenia sposobów, by uniknąć walki.
Silver potarł czoło, oddając lunetę.
— Pewnie, mościpanie, zawszeć to powiadają, że dobrym kapitanem można być z urodzenia, a nie przez naukę, a my jesteśmy wielce szczęśliwi, że mamy dwóch, którzy nie dadzą pobić ani pojmać, ani zawrócić z drogi.
Dziadek zażył niuch tabaki, a na jego przystojpnem obliczu zjawił się uśmiech z lekka zjadliwy.
— Dziękuję waszeci — odrzekł. — A teraz pragnąłbym, by ludzie zakasali rękawy i nogawice i narządzili łodzie. Na twojej głowie, Silverze, zostawiam załadowanie prochu. Ile go macie?
— Trzy beczki, mości panie.
— Wyśmienicie! Ale zostaw nam trochę swobodnego czasu.

  1. Od strony okrętu wystawionej na wiatr; druga strona nazywa się zawietrzną.
88