Murray zaprowadził nas do drzwi na tyle okrętu; za naszem przybyciem otworzył je rosły murzyn o czerwonej liberji, który przeprowadził nas przez korytarz, otoczony szeregiem bocznych pokojów, aż do obszernej kajuty zajmującej całą szerokość rufy. Ściany były futrowane mahoniem; w pewnych odstępach umocowane były srebrne świeczniki, a z powały zwieszał się przecudny pająk, który już sam przez się nazbyt był kosztowny dla zwykłego okrętu; po bokach wisiało nieco malowideł szkoły francuskiej, oraz rynsztunki osobliwych zbroje i orężów. Na podłodze leżały wschodnie kobierce, grubo usłane i delikatne w deseniach. Sprzęty były mahoniowe, a zastawa z grubego srebra zalegała stół, ustawiony pod rzędem okien, stanowiących tylną ścianę pokoju. Dziadek z pobłażliwą dumą przyjrzał się tej wspaniałości. Było widać, że lubiał się nią popisywać.
— Djomedesie, — ozwał się do murzyna, — gdzie jest Ben Gunn?
Cienki, piskliwy głos odezwał się z korytarza:
— Idę, czcigodny panie. Ben Gunn już idzie. Właśnie zatrzymałem się koło kuchni, by przynieść panu czekoladę, bo powiadam sobie: pan kapitan muszą być tęgo zmachani tak wczesną robotą od samego rana.
W ślad za tym głosem wszedł do izby jakiś człowiek, niosąc srebrny imbryk dymiącej czekolady, będącej ulubionym napojem Murraya, oraz przekąski. Był to smukły młodzian o twarzy prostodusznej i szczerej, ubrany w czar-